O Bułgarii słów kilka, czyli relacja live z wakacji

Decyzję o wakacyjnym wyjeździe do Sozopola z żoną Asią i córką Gabrysią podjąłem właściwie sam. Asię przerażała wizja jazdy z Gabi autem przez kilka krajów, prawdziwy hektar drogi od domu. Jako, że nawet mój psychiatra mówi, że jestem urodzonym optymistą, namówiłem i wmówiłem jej, że wszystko będzie dobrze. Bo przecież jak inaczej mogło być :)

Zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu. Ja z racji aktywnego spędzania dnia pracującego wieczorami przygotowywałem plan podróży, i zbierałem różne informacje z tego forum. W Automapie już wczesniej zaplanowałem całą trasę, z 40 punktami via, do tego podrukowana mapa z Google maps, łącznie na 34 stronach nasza droga punkcik po punkcie, do tego kupione już winietki na Węgry i Rumunię.

W sumie dwa tygodnie przed porobiliśmy konieczne zakupy – głównie jedzenie dla Gabi, dwa dni przed wyjazdem Asia uzupełniła listę, i generalnie byliśmy gotowi do drogi. Szybkie przypomnienie – nie mamy Europejskiej Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego. Trochę strachu, ale miła pani drukuje karty od ręki. Ufff. Dzień przed doszła naklejka PL Bulgaricusa od Tomaszka, za którą serdecznie dziękujemy. Plan był taki, żeby wyjechać w nocy z czwartku na piątek około północy, ale plany mają zwykle to do siebie, że się zmieniają. Mieliśmy się wyspać dzień wcześniej – oczywiście się nie udało – przecież gdy chce się zasnąć, to za cholerę nie idzie. Tak więc zasnęliśmy ok. 22 w czwartek, po to, żeby o 23.30 wstać i zacząć się gotować. W sumie, po nocnych zakupach w Tesco, typu „uzupełnienie prasy” i szybkim powrocie do domu „mało czasopism, weźmiemy też książki” wyruszyliśmy o 1.20.

http://i49.tinypic.com/2cygs5j.jpg

Przed samym odjazdem szybkie naklejenie forumowej naklejki, odpalenie nawigacji – i w trasę. Według Hołowczyca mieliśmy 1666 km do celu.

W Polsce kierowaliśmy się na Muszynkę. W doborowych nastrojach i przy dźwiękach energetycznej muzyki mijaliśmy punkt po punkcie nasze krajowe automapowe „via. Lekka zamotka przy Brzesku, ponieważ skręciłem na Nowy Wiśnicz (tam gdzie zamek ładny i więzienie) i Lipnicę Murowaną (to tam gdzie jest coroczny konkurs na najwyższą palmę wielkanocną). Za Nowym Sączem (a w zasadzie przed Krynicą) zrobił się mały problem – Hołowczyc zgubił zasięg. Sporo jeżdżę ogólnie, i jakoś się tym nie przejmowałem. Gorzej było, że zbliżaliśmy się do Muszynki, a głupek mimo kilku restartów dalej powtarzał mantrę „ponawiguję cię do celu”, a nie mógł znaleźć sygnału GPS. Przed Muszynką wklepałem jeszcze w telefonie w Google o problemie zdrowotnym Hołka – niestety nie było rozwiązań. Pomyślałem sobie – a co mi tam, na pewno się włączy za parę minut, a trasa trudna nie jest.

Wjechaliśmy na Słowację. Kierowaliśmy się na Presov, potem mieliśmy wjechać na trasę nr 68 (ominięcie autostrady). Jako, że Hołek dalej nie żył, nawigatorem była siedząca na tylnim siedzeniu Asia, posługująca się wydrukowaną mapą. Jest! Trafiliśmy na drogę nr 68. To zdany pierwszy duży sprawdzian z martwym Hołkiem na pokładzie. Pauza na stacji na szybkie przebranie pieluchy, i jedziemy dalej. Dziwne, bo znaki wskazują na region Sabinov, a my mamy jechać na Koszyce. Zapaliła się mrugająca dioda w głowie, szybki przegląd mapy – Sabinov jest w drugą stronę – ale na drodze 68. Próbujemy reanimować Hołka – on oczywiście „ponawiguje nas do celu”, ale nie ma zasięgu. Wracamy. W Presov znajdujemy właściwą drogę i jedziemy na Koszyce. Tam kierujemy się na Miskolc. Znaki są, jest fajnie. W pewnym momencie znaki pokazujące Miskolc się kończą, i rodzi się spory problem. Hołek nie chce wstać, więc w myśl zasady „koniec języka za przewodnika” zatrzymuje się przy ichniejszej drogówce, i pytam o drogę. Ci kończą zmianę, i mówią, że mnie poprowadzą. Miło. Wskazują drogę, gdzie popełniliśmy gafę, i wyjeżdżamy z Koszyc. Droga, którą można ominąć autostradę D1 na Słowacji jest jak najbardziej w porządku, i ją polecam. Za Kechnecem, przed przejściem granicznym krótka przerwa, tankowanie, i możemy wjechać na terytorium Węgier. Hołek oczywiście ani myśli się budzić, widać dobrze zabalował. Pełni nadziei, bo w końcu przejechaliśmy Słowację, mimo dwóch pomyłek, jesteśmy na Węgrzech. Hura! Robimy śmiga na autostradę, i jedziemy nią do Debreczyna. Oczywiście w myśl motta, które poznaliśmy na Słowacji („co duże miasto to skucha” w Debreczynie gubimy się, ale naprawdę na chwilę. Pomagają nam mili ludzie na przystanku, i już wiemy, gdzie popełniliśmy błąd – czyli gdzie z drogi 33 zjechać na drogę 48. Nie chwaląc się, gdybym ich nie pytał, to na czuja też bym trafił. Taki instynkt dobry jest. Z Debreczyna jedziemy już w kierunku granicy z Rumunią, niestety przez jakieś kilkadziesiąt kilometrów nie ma znaków kierujących, i jedziemy z lekką duszą na ramieniu – nie, nie pomyliliśmy drogi. Dojeżdżamy do granicy węgiersko – rumuńskiej w Nyirabrany. Mając w głowie obraz Rumuni wykreowany przez fanów Legii i Śląska mówię – całkiem w porządku. Mili celnicy, jedziemy. Droga, którą wskazało Google maps jest na Marghite, całkiem dobrze oznakowana na ichniej szych słupkach. Tak – słupkach. Znaki tam są jakieś dziwne, jednak po lewej lub po prawej stronie co kilometr praktycznie znajdują się betonowe słupki, na których narysowany jest numer drogi oraz miasto, oraz ilość kilometrów do niego. Tak więc wracając do naszej podróży – śmigamy na Marghite – mnie nazwa kojarzy się z pizzą, myślę sobie jakieś miłe miasteczko, pewnie z racji nazwy sporo pizzeri. Taaaa. Rozkopane całe, znaków na nasz dalszy cel podróży: Nusfalau nie ma. Więc jadę na czuja. Strzelam na skrzyżowaniu w prawo i na rondzie prosto. Jadę kilka kilometrów. Droga z asfaltowej zmienia się w taką, zrobioną z kocich łbów. No i drogowskaz na

Sacueni. Czyli zasada ze Słowacji się sprawdza. Skucha. Jadę w drugą stronę. Wjeżdżam do miasta, a tam jedzie autokar, do tego ma tabliczkę TRW! (TRW to firma, która ma swoje fabryki też w Częstochowie). Jak miło! Niestety drogi nie mogę znaleźć. Pomny wpisów na forum (którą drogę wybierasz – na Satu Mare czy na Oradee – mówię – jedziemy na Oradee. Jeden zakręt, drugi, trzeci. Jest! Znaleźliśmy naszą drogę do Nusfalau. Jest! To naprawdę łut szczęścia, bo szukając jej dalej nigdy byśmy jej nie znaleźli. Po drodze do Nusfalau mijamy naprawdę piękne krajobrazy. Nie mówię o drodze, która zaczyna przypominać taką w Polsce „C”, czy masie bezpańskich głodnych psów, czy Rumunach, którzy patrzą na nas jak na smaczny kąsek do schrupania. Dlatego też za bardzo się nie zatrzymujemy. W pewnym momencie nasza wspaniała droga, wśród zwierząt tych żywych i martwych leżących na poboczu robi się coraz gorsza. Mijamy jakąś miejscowość, co są napisy „turiste”. Ja pierdolę. Inaczej nie można tego skomentować. Sporo aut, ludzie z jakimiś dmuchanymi akcesoriami do pływania, a tam kamping, w Polsce sklasyfikowany byłby jako podczęstochowskie Zawady po wojnie nuklearnej, czyli „młodzież jedzie się bawić, i drugi raz do tego samego ośrodka na pewno nie wróci, bo coś będzie spalone, zniszczone, ukradzione”, widać basen w którym nie ma wody, no i oczywiście ani krzty zbiornika wodnego. Coraz bardziej zorani całą sytuacją jedziemy dalej. Droga z podziurawionej asfaltowej w pewnym momencie zmienia się na żwirową. Gabi zaczyna wymiotować, a przede mną dylemat – zgubiłem drogę czy nie? Wracać się czy nie? Do Marghity jest ponad 30 km, co przy tej jakości drogi to ponad godzina jazdy. Decyduje się jechać dalej. W głowie zaczynają przewijać się najróżniejsze myśli, żadna dobra, każda wiąże się raczej z wizjami i retrospekcjami z serialu Walking Dead, czy też podrzędnych horrorów o wampirach produkcji czechosłowackiej. Absurd łączy się ze strachem – jak dowieźć rodzinę całą do Sibiu (albo Pitesti, bo tam zaplanowaliśmy nocleg). W pewnym momencie droga żwirowa zamienia się w drogę żwirową, pod górę, z dziurami wielkości lej po granatach. Pięknie. Jest. Dojeżdżamy do Sig. W międzyczasie zaczynamy kierować się i posiłkować mapą Europy z 1982 roku, którą dał nam teściu. W zasadzie od 1982 roku to w

Rumuni zmienili się tylko politycy, i pewnie wyższe podatki. Wokół nas naprawdę cudne krajobrazy, niestety – nie zatrzymujemy się i nie robimy zdjęć. W głowie tylko jeden cel – dojechać do Ciucea, a jedziemy drogami, które w Polsce na automapie nie są zaznaczone nawet jako gruntowe. Pięknie. Łzy same stoją w oczach, ale staram się robić dobrą minę do złej gry. Jak można się domyślić, Hołowczyc zdechł na dobre. Nie poddam się jednak – rumuńskie wampiry nie zjedzą mojego dziecka. Ludzie w mijanych wsiach (po trzy domy na krzyż) machali mi jak do znajomego. Nasuwały się dwa wnioski – albo chcą mnie zjeść i ukraść auto, albo po tej drodze jeżdżą tylko znajomi. Trzecia opcja, że przypominam z wyglądu Rumuna była trochę absurdalna, więc z żoną ją odrzuciliśmy. Po chwilach naprawdę sporego załamania okazuje się, że wjeżdżamy na podziurawioną trasę asfaltową. W oddali widać znak na Ciucea. Tak – przeżyliśmy. Już w tym momencie wiedziałem, że najgorszą część podróży mamy już za sobą. Pojawiły się znaki na Gilau, Turdę i Cluj Napoca.

Mapa z Google maps pokazywała skrót omijający Cluj Napoca. Mając na baczeniu poprzednie przygody związane ze skrótami – mam to w dupie. Jechaliśmy główną drogą aż dotarliśmy do Sibiu. Nie łudziłem się, że dam radę dojechać do Pitesti – była godzina 21.00, a ja byłem prawie 20 godzin za kółkiem. W Sibiu znaleźliśmy Hotel Ana – miła obsługa, pokoje super. Cena – 37 euro za nocleg dla dwóch osób z dzieckiem. Zdecydowaliśmy się – w porównaniu do warunków cena naprawdę niska (jakość pokoju porównałbym do dobrego standardu egipskiego, więc naprawdę wypas), a po przygodach w górzystych rumuńskich zakątkach.

http://i50.tinypic.com/2qdbcc4.jpg

Przed piątą rano pobudka i jedziemy dalej. Z Sibiu na Pitesti. Jadąć wjeżdżamy na autostradę – oczywiście nadzieja spora, że do samego Pitesti tak będzie. Niestety. Hehehe. Ale 20 kilometrów było naprawdę ekstra. Potem jedziemy jednopasmówką. Mijamy naprawdę piękne krajobrazy, woda, góry, pociąg i tunele, miłe dla oka. Dojeżdżamy do Pitesti z małymi przygodami (choroba lokomocyjna Asi, która czuła się przeciętnie po ubiegłym dniu obfitującym w przygody). Z Pitesti śmig autostradą, z którą zjechać trzeba na drogę nr 61. I tu lekki strach. Niby na forum informacje, że zjazd słabo oznaczony, że droga trochę gorsza. My zjeżdżamy tam, gdzie kierowały znaki na autostradzie na Ghimpati. Jedziemy wioskami drogą 61, droga z dziurami, ale po podróży drogą Nusfelau – Ciucea porównałbym drogę 61 do autostrady i to w Niemczech. W pewnym momencie droga robi się naprawdę fajna, i wjeżdżamy do Giurgiu. Jak mówiło prawo słowackie (większe miasto czyli skucha) lekko się gubimy, pytamy o drogę i dojeżdżamy do mostu. Tam szybko odprawa, sprawdzenie winietek, opłata za most (6 Euro), no i wjeżdżamy na terytorium Bułgarii.

Krótkim podsumowaniem, zasługującym na osobny akapit jest to – jeśli chcecie jechać jakimś skrótem w Rumuni, to weźcie rozbieg, tak z sześć metrów, i barankiem o ścianę. Jeśli nie pomoże, powtarzajcie do czasu, aż ten pomysł wyleci z głowy. Jedźcie głównymi drogami, bo nie wiadomo, czy na wasze życie nie czychają żądni krwi mieszkańcy transylwańskich okolic, bądź też czy zawieszenie waszego auta przetrwa próbę wątpliwej jakości „dróg”. Ewentualnie jeśli jedziecie dżipem, i macie trochę broni i sporo amunicji – zapraszam. Ja nie polecam.

Już w Bułgarii, celnicy pytają „Polska?” po czym mówią „Sybko nad mozie jechac”. Miło być w kraju, w którym 80% obywateli nie traktuje cię jako obiadu. W Ruse zamieć – zamknięta droga, i wyjazd z niego trwał dobrą godzinę. Idzie wolno, ale idzie. Gorzej niż wczoraj być nie może – w myśl tej zasady, kierując się na Warnę, trafiamy na drogę bezpośrednio do niej. I tu już luz (po drodze tylko zakup winietki – 25 leva za miesiąc). W pewnym momencie jest odbicie na Burgas – odradzane na forum, więc jedziemy dalej. Wjeżdżamy na autostradę, którą dojeżdżamy do Warny. Stamtąd znaki ładnie kierują nas na Burgas – droga natomiast nie pokrywa się z naszą, wyznaczoną przez Google maps. Może to i lepiej. Jedziemy wybrzeżem, mijając kolejne miejscowości, najpierw znaki na Burgas są co kilka kilometrów, potem za kilkadziesiąt. Hołek nie żyje, a zwątpienie spore. Jest – jesteśmy w Słonecznym Brzegu, czyli jedziemy dobrze. Mijamy kolejne miejscowości, i jedziemy na Burgas. W samym Burgas kierunek na Sozopol widziałem raz – rada taka – jedźcie cały czas główną drogą – dojedziecie. Gdy na znakach, jeszcze w Burgas – pojawia się – Sozopol 30, serce zaczyna szybciej bić. Okazuje się, że do Sozopola prowadzi droga dwupasmowa. Już nie zważając na ograniczenia (nie zjedli nas Rumuni, nie dogonią nas Bułgarzy) dojeżdżamy do Sozopola.

Jako, że byłem już w tym mieście, i wiem mniej więcej gdzie znajduje się nasz hotel, docieramy praktycznie od razu. Miła obsługa pomaga wnieść bagaże, parkujemy, ogarniamy się, i idziemy na miasto. Pokazuje Asi i Gabrysi deptak na stare miasto, potem wjeżdżamy na Ropotamo, gdzie wsuwamy obiadek. Powrót na pokój i spanie. O 2.47 czasu polskiego dzwoni jakiś desperat alkoholowy, pewnie znajomy z innego numeru, i wstaje. Otwieram Zagorke, wódeczkę Flirt i Ridersa z polski, siadam na balkonie, żeby nie budzić rodziny i piszę. Jest 7.29 czasu bułgarskiego, TGS, Asia i Gabi zaczynają wakacje. Hura!

http://i45.tinypic.com/2ikfupv.jpg

http://i48.tinypic.com/vpknir.jpg

Wschód słońca w Sozopolu.